Rodzice, szczególnie „pierwszorazowi”, często porównują swoje dzieci do rówieśników i analizują zaobserwowane zjawiska rozwojowe. Osobną sprawą jest to, że najlepiej w ogóle nie porównywać swoich dzieci do innych, a jedynie do NORM, które są dostępne i łatwo je sprawdzić. Dzięki normom możemy się przekonać, czy umiejętności naszej pociechy są adekwatne do jej wieku, czy może nie. Wracając jednak do porównań. Zwykle jakakolwiek negatywna obserwacja włącza alarm, szczególnie silny u mam. Zaczynają poszukiwania specjalistów, konsultują sprawę z bliskimi, z koleżankami, rodziną, zaczynają dyskusje na forach internetowych. To, jakie działania zostają ostatecznie podjęte, jest wypadkową zebranych informacji. O wyborze niekoniecznie decyduje przewaga głosów; wystarczy jeden, ale za to wypowiedziany przez autorytet: doświadczoną koleżankę, babcię, teściową. Opcje są dwie: konsultacja albo czekanie. Jeśli konsultacja to od razu, jeśli czekanie, to zwykle na wiek przedszkolny (nasilone u chłopców!!!). Jednak zasiane ziarenko niepokoju nie znika i nawet mimo sugestii bliskich o odroczeniu terapii, o czekaniu na ten „indywidualny czas”, w jakim „rozwija się każde dziecko” i „zdobywa wymagane umiejętności”, matki pojawiają się w gabinetach, często w tajemnicy, żeby mimo wszystko sprawdzić swoje wątpliwości. Ostatnio obserwuję wśród rodziców pewne zachowania, którym trudno jeszcze nadać nazwę zjawiska, jednak ponieważ pojawiają się w przestrzeni publicznej, warto im się przyjrzeć. O co chodzi? Posłużmy się przykładem. Pół roku temu rozmawiałam z mamą 2 latka. Była zaniepokojona brakiem mowy swojego synka i chciała to skonsultować. Wg relacji mamy, chłopiec rozwijał się książkowo, zdobywał kamienie milowe w wymaganym czasie, „TYLKO NIE MÓWIŁ”. Po konsultacji okazało się, że faktycznie, chłopiec posługiwał się kilkoma zaledwie rzeczownikami, a brak mowy był objawem poważniejszych problemów poznawczych. Odwołanie się do normy pomogło mamie zrozumieć różnice między wiekiem kalendarzowym, a rozwojowym – i że sytuacja wygląda znacznie gorzej, niż by się mogło wydawać. Mama zaniepokoiła się i postanowiła działać. Ucieszyłam się, że dziecko rozpocznie terapię. Minęło pół roku i przypadkiem, na ulicy, ponownie spotkałam tę mamę. Szła z synkiem. Była spokojna uśmiechnięta, można kolokwialnie stwierdzić: całkowicie wyluzowana. Z niecierpliwością czekałam więc na rozmowę z chłopcem. – Tak, terapia nie jest łatwa, ale po minie mamy widać, że wysiłek włożony w pracę ma sens! – Byłam ciekawa, jakie działania podjęła mama i jak mały sobie radzi. Poszłyśmy na pobliski plac zabaw. Tu rozegrała się scena, która wprawiła mnie w stan, delikatnie mówiąc, zdziwienia. Nasz blisko 3-latek nadal nie mówił! Gestykulował, krzykiem przywoływał mamę, a ta odgadywała jego życzenia i od razu je spełniała: podawała wodę, karmiła, chuchała na obolały paluszek, masowała stópki, biegała po zabawki do piaskownicy. Mały płakał i wykrzykiwał sobie wiadome słowa, będące połączeniem sylab otwartych i wyrażeń dźwiękonaśladowczych. – Chodzi Pani do logopedy? – nie wytrzymałam. Popatrzyła na mnie wymownie, z rezerwą, że pewnie koniecznie chcę ją „zwerbować” do swojego gabinetu. – Nie ma na razie takiej potrzeby – odparła. – Chodzimy na angielski, zajęcia muzyczne i dogoterapię….. Zanim zdążyłam się ponownie odezwać, mama wyjaśniła: – Te zajęcia są bardzo rozwijające! Synek codziennie śpiewa nowe piosenki! Angielski dlatego, żeby się osłuchał, bo wie Pani, dzieci z grupy prawie w ogóle nie mówią, więc i tak nie mogą ze sobą rozmawiać. Coś tam mówią „po swojemu”, ale trudno się dziwić, są takie małe, przecież żadne nie ma jeszcze trzech lat!”.
Wnioski? Mama znalazła się w „złej” grupie. Gdyby dzieci mówiły, punkt odniesienie byłby zupełnie inny i na tym tle jej synek nie miałby mocnych notowań. W grupie dzieci – najprawdopodobniej – z dysfunkcjami rozwojowymi – prezentował porównywalny poziom, a to uśpiło czujność rodziców i spowodowało, że problem po prostu zniknął! Chłopiec na swoje nieszczęście, został porównany do nieprawidłowego wzorca. Wyizolowana grupa maluchów stworzyła swoją własną normę, według której oceniano każde dołączające dziecko. Automatycznie obniżone kryteria takiej oceny spowodowały, że nikt nie podejmował żadnych działań naprawczych. Bo co tu naprawiać i po co? Cała grupa do naprawy? Niemożliwe! Norma, o której mama usłyszała w moim gabinecie, nie mogła być prawdziwa, skoro skonfrontowana z grupą rówieśników wypadła na swoją niekorzyść!!! Zastanówmy się jednak nad „zwykłymi” przepisami normalizującymi, ot, chociażby wymaganiami edukacyjnymi w szkole podstawowej. Dzieci, które ich nie realizują (z różnych powodów, np. dlatego, że ich rozwój poznawczy został zaburzony i nigdy nie były poddane terapii), niezależnie od tego, jak dużo ich jest, mają dwa wyjścia: albo nadrabiać zaległości dodatkową pracą w postaci m.in. zajęć rewalidacyjnych, kompensacyjnych itp., lub poszukanie takiej placówki, która zapewnia edukację na innym poziomie. Zapewniam Państwa, drodzy rodzice, że nie chcieliby Państwo znaleźć się w podobnej sytuacji ze swoimi dziećmi i usłyszeć, że „sobie nie radzą”.